Patronat medialny:

Rozdział XVI

Guéckédou, Meliandou, Gwinea

Gwinejski dowódca posterunku na granicy liberyjsko-gwinejskiej kolejny raz, coraz bardziej zakłopotany, przegląda paszporty. Najpierw Wandy, a potem mój. Drapie się po głowie, zastanawia i w końcu mówi: – Po raz trzeci powtarzam, że nie mogę was wpuścić do Gwinei. Nie macie wiz.

– A ja trzeci raz twierdzę – podnoszę głos, patrząc mu w oczy – że masz obowiązek wystawienia wiz. Tak zdecydował wasz ambasador w Monrovii. Przy wejściu do ambasady wisi obwieszczenie informujące, że ze względu na zagrożenie ebolą ambasada zostaje czasowo zamknięta, a wizy będą wydawane na granicy, przy wjeździe do Gwinei.

To oczywiście wierutne kłamstwo, ambasada Gwinei w Liberii nie została wcale zamknięta, skrócono jedynie godziny urzędowania. Jednak brak w paszportach pieczątek granicznych i wiz liberyjskich czynił starania o gwinejskie wizy dość ryzykownym przedsięwzięciem, a poza tym należałoby w oczekiwaniu na nie przedłużyć pobyt w Monrovii co najmniej o jeden dzień.

Zaraz po pożegnaniu z Musą na przedmiejskim dworcu autobusowym zapchanym bush-taxi wyruszyliśmy drogą, która nazywa się Monrovia – Kakata Highway, do miasteczka Mount Barclay. Jest przyzwoita, acz podobnie jak w Sierra Leone, z autostradą nie ma nic wspólnego. Bus zatrzymywał się co chwila, ludzie wsiadali, wysiadali, ładowali bagaże i przejazd trzydziestu kilometrów trwał półtorej godziny. Dwoma kolejnymi dotarliśmy pod wieczór do miasta Gbarnga. Przez cały dzień udało się przejechać zaledwie sto sześćdziesiąt kilometrów. Do granicy zostało ponad dwieście, a stamtąd do miasta Guéckédou, regionu pierwszej epidemii i jednego z największych jej epicentrów w Gwinei, jeszcze ponad trzydzieści. Z Guéckédou do wsi Meliandou jest już bardzo blisko.

Następny dzień okazał się jednak szczęśliwy. W hotelu w Gbarnga nocowało małżeństwo z Guéckédou, które wracało do domu. Sami zaproponowali, że nas zabiorą, w zamian za zakup paliwa na drogę. Mieli starego, choć przyzwoitego mercedesa i podróż minęła szybko. Zwłaszcza że znali drogowe skróty. Nie pojechali główną szosą w kierunku gwinejskiego miasta Macenta, na której jest most łączący brzegi granicznej rzeki, lecz skręcili w krótszą boczną drogę.

– Pojedziemy na Bakoumę. Tam łatwiej przechodzi się granicę i pewnie za drobną opłatą wpuszczą was bez wiz – twierdzili zgodnie kierowca i jego żona.

Niestety, pomylili się. Żołnierz na tym posterunku okazał się służbistą. Oddaje teraz paszporty, wzrusza ramionami i powtarza nie wiadomo który już raz: – Nie mogę was wpuścić bez wiz.

– Wsiadamy do auta – mówię do Wandy. Czasem takie zdecydowane działanie przynosi skutki. Nie tym razem.

– Sans visa pas d’un pas! – woła pogranicznik i łapie za karabin. Dwaj pozostali zagradzają drogę do samochodu. Kierowca mercedesa i jego żona zaczynają się denerwować. Zdenerwowani są też żołnierze. Podejmuję jeszcze jedną próbę przekonania ich.

– Dlaczego nie chcecie wystawić nam wiz, skoro tak nakazał wasz ambasador w Liberii? – pytam. – Wytłumaczcie mi to!

– Nie mamy wiz – rozkładają bezradnie ręce.

– Wpiszcie do paszportów, że po przyjeździe do Konakry mamy obowiązek uzyskać wizy – proponuję z nadzieją, że może ten pomysł wypali.

Żołnierze naradzają się.

– Nie, tak też nie możemy! – decyduje w końcu dowódca.

Sytuacja wydaje się bez wyjścia. I wtedy przychodzi mi do głowy rozpaczliwa myśl. Wyjmuję z kieszeni telefon i patrząc na dowódcę, mówię: – Muszę poinformować ministerstwo w Konakry, że sabotujesz polecenia władz. Podaj mi swoje nazwisko.

Dowódca patrolu sztywnieje, na jego twarzy pojawia się zaskoczenie i strach. Ponownie woła żołnierzy do siebie, by naradzić się. Po chwili mówi: – Możemy wam wpisać do paszportu obowiązek uzyskania wiz w Konakry.

Wanda spogląda na mnie i oddycha z ulgą. Biorą paszporty i siadają przy stoliku.

Po chwili jeden z żołnierzy ruchem ręki przywołuje nas do siebie: – Wpisz to sam do paszportu, a my przybijemy pieczątkę – mówi.

Okazuje się, że żołnierze są analfabetami. To nie pierwsza taka sytuacja. Kiedyś na granicy Burkina Faso i Senegalu pogranicznik trzymał nas przez pół godziny, nakazując wypełnienie dziesiątków rubryk. Przez cały czas przeglądał nasze paszporty. Kiedy odbierał formularze, nie potrafił odczytać treści, a gdy wyjeżdżaliśmy, zapytał: – To skąd wy jesteście? Aaa, z Polski – stwierdził, gdy usłyszał odpowiedź, i dodał: – Znaczy się, z Ameryki.

Wygląda na to, że teraz sytuacja jest podobna. Trzeba to wykorzystać.

– A może taki wpis w ogóle jest niepotrzebny, panie kapitanie – zwracam się do dowódcy. Oczywiście nie jest żadnym kapitanem, lecz co najwyżej kapralem. – Przecież jeśli nie wbijecie nam pieczątek do paszportu i tak nikt nie będzie wiedział, którym przejściem granicznym wjechaliśmy do Gwinei.

„Kapitan” uśmiecha się i stwierdza: – A możecie powiedzieć, że wjechaliście mostem do Macenty?

– Tak powiemy, jakby co – potwierdzam.

– No to jedźcie – mówi z ulgą i dodaje: – Ale długopis i ten T-shirt, który leży na plecaku, mógłbyś mi zostawić.

Dopiero piąty taksówkarz zdecydował się jechać do Meliandou. Trzej pierwsi odmówili, nie zastanawiając się ani chwili. Tłumaczyli, że droga jest okropna i nie chcą zniszczyć samochodów. Te wyjaśnienia brzmiały dziwnie, bo wszędzie w Afryce drogi są kiepskie, ale taksówkarze wręcz proszą się o klienta, a już zwłaszcza o białego. Wystarczy stać lub iść przy szosie, by w ciągu paru minut zatrzymało się kilka aut, których kierowcy nachalnie namawiają na kurs.

Czwarty taksówkarz wyjaśnił, w czym rzecz. Najpierw wspomniał o złej drodze, ale zaraz potem dodał: – Nikt nie pojedzie do Meliandou. To przeklęta wieś, zarażona ebolą.

– Przecież teraz nikt tam nie choruje – mówię.

– Kto to wie. Ja do Meliandou nie pojadę.

Zdecydował się dopiero Moise. Może dlatego, że ma terenową toyotę, którą łatwiej poruszać się po kiepskich drogach, ale chyba raczej z powodu wysokiej ceny.

– Poniżej dziesięciu dolarów nie pojadę. Dwa za jazdę, osiem za ryzyko – powiedział.

Z centrum Guéckédou do Meliandou jest zaledwie trzynaście kilometrów. Cena, jak na Afrykę, horrendalna, ale cóż, ryzyko… A droga, faktycznie, przyzwoita jest tylko w mieście. Dwa kilometry dalej psuje się i z każdym przejechanym odcinkiem robi się gorsza. Najpierw prowadzi wśród pól uprawnych, a po zjeździe w lewo przed wioską Baladou biegnie przez dżunglę i tam jest już okropna. Pełno w niej dziur i nierówności, jedzie się zygzakami, auto wciąż podskakuje na wybojach, trzeba uważać na głowy, a pięć kilometrów na godzinę to maksymalna prędkość. Inna rzecz, że licznik jest oczywiście zepsuty i nie wiadomo nawet, czy osiągamy te pięć kilometrów. Po półgodzinnej jeździe Moise zwalnia, a potem zatrzymuje samochód przy niewielkiej przecince w dżungli.

– Ta dróżka – pokazuje – prowadzi do Meliandou. To już niedaleko, dziesięć minut na piechotę. Dalej nie pojadę, bo rozwalę auto. Zaczekam tutaj.

Wydaje się, że bardziej niż stan drogi wstrzymuje go strach. Trudno, trzeba pójść pieszo.

– Możesz mi zapłacić? – pyta Moise.

– Non, mon cheri – śmieję się do niego. – Ja ci zapłacę, a ty odjedziesz. Swoje dziesięć dolarów dostaniesz w Guéckédou.

Po kwadransie dróżka kończy się i z dżungli wyłania się wioska. Jest niewielka, ma kształt koła otoczonego dżunglą, nad nią wznosi się niewysokie, gęsto porośnięte wzgórze. W pobliżu znajdują się pola uprawne oraz dużo drzew palmowych i ogromnych kapokowców. Domki są podłużne, pokryte zardzewiałą blachą. Niedaleko od miejsca, gdzie kończy się dżungla, stoi zniszczona tablica informacyjna z wyblakłym napisem: Meliandou.

Kilkanaście metrów dalej bawią się dzieci. Dostrzegają nas i biegną w kierunku najbliższych domów, głośno wołając. Z pierwszego domostwa wychodzi starsza kobieta.

– Bonjour! Ça va? – uśmiecham się do niej.

Kobieta patrzy niechętnie, nawet wrogo. Po chwili odzywa się: – No i po co znów przyjechaliście? Tylko nieszczęścia przynosicie.

W Meliandou, zwłaszcza wśród starszych, pokutuje przekonanie, że to biali lekarze spowodowali epidemię eboli. Kilka miesięcy przed jej wybuchem szczepiono tu dzieci przeciw odrze. Ludzie wiążą z tym późniejszą epidemię. Dlatego teraz nie chcą tych szczepień. Tak jest nie tylko w Meliandou. W całej Gwinei, a także w Liberii liczba szczepionych dzieci zmalała o połowę.

– Nie jesteśmy lekarzami, lecz turystami – wyjaśniam.

Wokół zebrało się kilkanaście osób, w tym grupka dzieci. Dorośli patrzą spode łba, dzieci są bardziej ufne. Wanda wyjmuje z plecaka cukierki i drobne prezenty. Napięta, wroga atmosfera poprawia się nieco.

– Turyści nigdy do nas nie przyjeżdżali – mówi mężczyzna w średnim wieku.

– Wcześniej nikt nie znał Meliandou – mówię – ale teraz wasza wieś jest znana.

– Z nieszczęścia – odpowiada.

– Ale najgorsze minęło, prawda? Teraz nikt już nie choruje.

– Nic nie minęło – denerwuje się mężczyzna. – To, że ludzie już nie chorują, nie poprawia naszej sytuacji. Jest coraz gorzej.

Zebrani kiwają głowami na potwierdzenie tych słów. Po chwili żalą się, jeden przez drugiego. Twierdzą, że skutkiem epidemii są nie tylko śmiertelne ofiary, ale także zapaść gospodarcza oraz społeczna izolacja.

– To katastrofa – młody mężczyzna aż trzęsie się ze zdenerwowania. – Przed ebolą żyło tu ponad pięciuset mieszkańców, a teraz niewiele ponad trzystu. Wszyscy młodzi opuszczają wieś, ja też wkrótce wyjeżdżam.

– Dlaczego?

– Bo tu nie da się żyć. Ebola doprowadziła nas do ruiny.

Inny mężczyzna, który przedstawia się jako skarbnik wiejski, wyjaśnia: – Przed ebolą mieliśmy wiejską kasę pożyczkową. Każdy mógł pożyczyć na własne potrzeby, na przykład na ślub, pogrzeb lub inwestycję. Pożyczkę spłacał w ratach. Kiedy umarł dwuletni Emile Ouamouno, pierwsza ofiara eboli, jego ojciec Etienne pożyczył na pogrzeb, potem na leczenie żony i córki oraz na ich pogrzeby. Wkrótce zmarła babka Wallé Koumba. Etienne zapożyczył się tak, że nie miał z czego żyć. W końcu zabił ostatnią kozę. Jest załamany.

– W którym domu mieszka Etienne? – pytam.

– O tam, tam – wskazują ludzie – ale go nie ma. Przed dwoma tygodniami wyjechał szukać pracy. Jak znajdzie, to będzie spłacał pożyczki. Zajmie mu to pewnie z rok, albo i więcej, bo ma prawie milion franków długu.

Cała grupa zmierza teraz w kierunku domu Etienne.

– Ktoś tu mieszka? – pyta Wanda.

– Tak, najstarszy z rodziny, osiemdziesięciopięcioletni pradziadek Emile, Kiso Dembadouno.

Starzec siedzi na kamieniu przed domem. Długo milczy, a potem mówi: – Zaraza zabrała wszystkich. Czemu zabrała dzieci, a mnie zostawiła? Czemu Bóg zostawia mi te kilka dni, a tym małym zabrał całe życie? Czemu tak zdecydował? Siedzę, myślę nad tym i nie wiem.

Dom staruszka jest podobny do pozostałych tylko z wyglądu. Różni się tym od innych, że mieszkają tu zaledwie trzy osoby. W tamtych żyje po kilkunastu, a nawet dwudziestu mieszkańców. Tutaj jednak cała rodzina wymarła lub wyjechała. Jedno z dwóch pomieszczeń Kiso zamknął i nie otwiera nikomu.

– W tym pokoju – mówi – umarło osiem osób. Musi być zamknięty aż do mojej śmierci.

Dramatom osobistym towarzyszy bieda, która dotyka mieszkańców. Przed epidemią sprzedawali warzywa, owoce i olej palmowy w Guéckédou. Teraz nikt nic od nich nie kupi. Władze, co prawda, zdjęły zakaz sprzedaży produktów z Meliandou, ale to nie zmieniło niechęci klientów. Ludzie pozbawieni są jakichkolwiek dochodów.

Nadal obowiązuje zakaz spożywania mięsa z buszu. Kiedyś nietoperze, małpy, szczury i inne dzikie zwierzęta były niemal jedynym źródłem mięsa. Teraz nie wolno ich jeść. Ludzie ze strachu przed nawrotem choroby wciąż jeszcze przestrzegają zakazu, ale wskutek tego głodują. Widać to po nich, są wychudzeni i słabi.

– Niektórzy w tajemnicy znów jedzą nietoperze. Wkrótce wszyscy będziemy je jeść, żeby nie umrzeć z głodu – mówi młoda kobieta.

Skarbnik dodaje, że kasa pożyczkowa jest pusta: – Nikt już do niej nie wpłaca, a mieliśmy osiem milionów franków. Nie zostało nic. Niektórzy z dłużników umarli na ebolę i już nie zwrócą pieniędzy. To katastrofa.

Równie wielką dolegliwością jak bieda jest życie z piętnem eboli. Do Meliandou nikt nie przyjeżdża, ciężko znaleźć pracę w mieście, bo jak pracodawca dowiaduje się, że pracownik jest z Meliandou, to natychmiast go zwalnia.

– Nawet na pogrzeby obcy już nie przyjeżdżają – narzeka stara kobieta. – A to przecież tradycja i obowiązek.

W afrykańskiej obyczajowości uczestnictwo w pogrzebach nawet dalekich krewnych czy znajomych jest powinnością. Ludzie przyjeżdżają z odległych miejscowości, także z innych krajów. Pogrzeb musi być uroczysty i wystawny. Ta tradycja zgubiła rodzinę Ouamouno, doprowadziła ją do ruiny. Kilka pogrzebów w ciągu miesiąca byłoby zresztą finansową katastrofą dla każdego Afrykanina. A na początku w pogrzebach uczestniczyły setki ludzi. Najwięcej, gdy żegnano babcię Wallé Koumbę, która pochodziła z sąsiedniej wsi i którą w okolicy wszyscy znali. Na kolejnych pogrzebach było coraz mniej uczestników, bo ludzie zaczęli się bać.

– Teraz jak ktoś umrze, nie na ebolę, ale zwyczajnie – dodaje kobieta – na pogrzeb nie przychodzi nikt spoza wsi.

Pora wracać. Droga prowadzi teraz drugą stroną wioski. I właśnie tam, jakieś pięćdziesiąt metrów od domu rodziny Ouamouno, widać kikut spalonego kapokowca. Ktoś potwierdza, że to właśnie jest drzewo, które obrały sobie za dom tysiące nietoperzy i w którego pniu bawiły się dzieci. Nikt nie chce powiedzieć, jak doszło do pożaru. Podobno uderzył w nie piorun, ale chodzą słuchy, że ktoś w bezsilnej złości je podpalił, by więcej nie było siedliskiem strasznego wirusa. Nad wsią nadal jednak latają nietoperze.

Żegnamy się z mieszkańcami Meliandou. Nie są już wrodzy, jak na początku. Są smutni.

W milczeniu idziemy przecinką w dżungli do samochodu. W połowie drogi Wanda zatrzymuje się, odwraca w kierunku wsi i mówi: – To jakaś katastrofa. Ci ludzie nie tylko stracili bliskich i przeżywają traumę, nie tylko głód zagląda im w oczy, ale są izolowani i napiętnowani. Żyją z piętnem eboli jak trędowaci.

Na poboczu drogi wyjazdowej z Guéckédou, kilkanaście kilometrów za miastem, zebrał się spory tłumek. Ludzie przekrzykują się, coś pokazują, są zdenerwowani. Nieco dalej ktoś leży na ziemi. Czyżby wypadek samochodowy? Nigdzie jednak nie stoi żadne auto. Z bliska widać, że to raczej nie ofiara wypadku, lecz chory przyniesiony przez bliskich, który oczekuje tu na ambulans medyczny.

To kilkunastoletni chłopak. Oczy ma przymknięte. Spod powiek wypływają cienkie strużki krwi, ciałem od czasu do czasu wstrząsają dreszcze. Ktoś przykrywa chorego kawałkiem materiału. Obok jego głowy mała kałuża krwawych wymiocin, których reszta spływa z ust. Jakaś kobieta wyciera je kępką trawy.

– Ebola! Ebola! – straszne słowo pada z wielu ust.

Od strony miasta nadjeżdża policyjny samochód. Ze środka wyskakują trzej policjanci.

– Odsunąć się od chorego! – krzyczy jeden, a pozostali wypychają ludzi na zewnątrz.

Wiem, że nie powinienem, ale nie mogę powstrzymać się przed zrobieniem, najdyskretniej jak potrafię, kilku zdjęć. Niestety, dostrzega to policjant. Podchodzi i zdenerwowany mówi: – Chorych na ebolę nie wolno fotografować. A poza tym nie wstyd ci?

Jest mi rzeczywiście wstyd i zażenowany opuszczam głowę: – Przepraszam, wiem, że nie powinienem…

– To zabronione – dodaje policjant.

– Przepraszam – powtarzam. – Ale tego, że fotografowanie chorych jest zabronione, nie wiedziałem – dodaję na usprawiedliwienie.

Zakaz fotografowania chorych na ebolę faktycznie obowiązuje w Liberii. Aby zrobić takie zdjęcie, trzeba uzyskać zgodę ministra zdrowia. Oczywiście prawie nikt jej nie dostaje, więc niemal wszystkie pochodzące stamtąd fotografie chorych w świetle liberyjskiego prawa są nielegalne. Nie słyszałem, by podobne zarządzenie wydano w Gwinei, ale niewykluczone, że tak jest. A może policjant jest nadgorliwy. Nie ma sensu mu tłumaczyć, że te zdjęcia posłużą dobrej sprawie.

Podjeżdża ambulans na sygnale. Dwaj sanitariusze z noszami podchodzą do chorego. Przykrywają go srebrnym termoizolacyjnym kocem i wnoszą do auta. Są ubrani w białe stroje ochronne z wielkimi prostokątnymi maskami na głowach. Wyglądają jak kosmonauci, ale miejscowym kojarzą się raczej z duchami. Ludzie patrzą na nich z respektem i lekkim strachem. Ambulans nawraca i rusza w kierunku Guéckédou.

To dobry moment, by wycofać się dyskretnie. Policjant dostrzega to i woła kolegów.

– Oddaj aparat! – żąda.

– Aparat jest mój – protestuję. – Mogę skasować zdjęcia, które zrobiłem.

– Nie wiem, czy je skasujesz.

– Zrobię to przy tobie – mówię i włączam ekran. Usuwam pierwsze zdjęcie, a potem następne i wreszcie ostatnie. Żal mi tych fotek, ale nie ma wyjścia.

– Oddaj aparat! – upiera się policjant.

– To moja własność. Nie ma podstaw do odebrania mi go.

– Musimy obejrzeć wszystkie fotki. Potem ci oddamy. – Kłamią oczywiście, bo jak odbiorą, to nie oddadzą. Chcą zwyczajnie ukraść aparat.

– Możemy je obejrzeć tutaj, ale jest ich ponad półtora tysiąca. To zwykłe fotografie z podróży – stwierdzam.

– Paszporty! – żąda milczący dotąd drugi policjant i wyciąga rękę po dokumenty.

To najgorsze, na co mogli wpaść. Zobaczą, że nie mamy wiz ani pieczątki z granicy. Nie mogą ich dostać.

– Paszporty zostały w hotelu – mówię, a serce w piersi, na której spoczywają w specjalnym woreczku, bije jak szalone.

– Oddaj aparat! Za dwie godziny stawicie się na posterunku z paszportami i wtedy go zwrócimy.

– Mogę oddać kartę pamięci, na której są wszystkie zdjęcia – mówię z nadzieją, że chodzi im o kradzież aparatu, a nie o fotki, i że zrezygnują z karty.

– Dobrze – stwierdza policjant. – Oddaj kartę, a jak przyjdziecie z paszportami, zwrócimy ją. Tylko nie zapomnij przynieść aparatu.

Teraz nie ma już wyjścia. Policjant zabiera kartę, chowa ją i mówi: – Za dwie godziny w komisariacie pod adresem, który ci zapisałem na kartce. I, zwracając się do kolegów, dodaje: – Chodźmy!

Wsiadają do auta i odjeżdżają.

Wanda patrzy smutnym wzrokiem.

– Straciliśmy te zdjęcia – mówi. – Nie możemy tam pojechać.

– No jasne. Po to żądają, żeby przyjść na komisariat z aparatem, by tam, bez świadków, odebrać go. No i zabiorą nam paszporty. Trzeba stąd uciekać jak najszybciej.

Straciliśmy najlepsze zdjęcia z podróży. Teraz, gdy stało się to pewne, nie mogę powstrzymać się od wybuchu złości: – Niech to szlag trafi! Niech to jasna cholera…!

Wanda patrzy na mnie, oczy jej się szklą, a potem wybucha płaczem, co jest chyba skutkiem kumulacji zmęczenia, strachu i żalu: – Mam dość! – woła. – Mam tego dość! Wracajmy do domu! Chcę do domu… Rozumiesz?!

Życie jest jak hinduski film: raz świeci słońce, raz pada deszcz. Dosłownie kwadrans po wyjeździe gwinejskich policjantów drogą z Guéckédou jadą trzy wojskowe hamery. W środku biali żołnierze. Wanda rozpaczliwie macha ręką. Auta zatrzymują się.

Po krótkiej rozmowie John, dowódca patrolu, decyduje: – Dobra, zabieramy was!

Po pięciu minutach wiemy już, że możemy rozmawiać o wszystkim, tylko nie o tym, kim są i co tutaj robią. Dzięki urządzeniom, które posiadają, wysyłam do Polski esemesa z mojego aparatu, choć w ogóle nie ma sieci.

– Pisz – mówi John, klika w swoje urządzenie telefoniczne i esemes zostaje wysłany.

Drugiego dnia w południe żołnierze podstawiają nas na lotnisko w Konakry. Po drodze John załatwia bilety na lot niewielkim, trzydziestoosobowym samolotem pasażerskim do Bandżulu. Zapłata za bilety trwa pięć minut, odprawy praktycznie nie ma.

Na lotnisku w Bandżulu wszystko odbywa się jak poprzednio: spryskanie rąk płynem odkażającym, mierzenie temperatury i bardzo dokładna odprawa paszportowa.

Trzy dni później lądujemy w Warszawie. Dwa tygodnie po powrocie znajduję w Internecie wiadomość: W Nigerii rozprzestrzenia się nowa tajemnicza choroba. Jej ognisko znajduje się w mieście Ode-Irele w południowo-wschodnim stanie Ondo, dlatego nazwano ją wstępnie OndoX. Jak podaje „Premium Times Nigeria”, pierwsze zachorowania pojawiły się pomiędzy 13 a 15 kwietnia 2015 roku. Dotychczas odnotowano co najmniej 28 ofiar OndoX. Objawy choroby to zamazanie widzenia, ból głowy i utrata przytomności. Śmierć następuje w ciągu 24 godzin. Na razie nie wiadomo, co powoduje śmiertelną chorobę.

Pokazuję informację Wandzie. Czyta uważnie, spogląda na mnie z powagą i mówi: – Ale nigdzie nie jedziemy!

Wydawnictwo Bernardinum Sp. z o.o. , ul. Bpa Dominika 11, 83-130 Pelplin

(+48) 58 531-64-81 - Dział Sprzedaży Książek i Prenumeraty czasopism