„Sen pod baobabem” Tadeusza Biedzkiego mógłby być afrykańskim kryminałem, ale nie jest, bo autor i jego żona uratowali życie. Mógłby być również sensacyjnym reportażem lecz też nim nie jest, bo do tego ciekawego i trzymającego w napięciu, od pierwszej do niemal ostatniej strony wątku, autor nie przykłada większej wagi. Jest natomiast książką o codziennej wojnie toczonej na Czarnym Lądzie. Ale nie tej na karabiny i maczety, co tak uwielbiają pokazywać setki wysyłanych tam reporterów. Jest to bowiem rzecz o wojnie toczonej codziennie przez miliony Afrykanów, wojnie najważniejszej, bo o przeżycie do jutra: o kawałek bagietki, jajko, trochę mąki i dwa banany. A także o tym, że pracę i działanie zastępuje się tu najpiękniejszymi w świecie marzeniami, że czas toczy się nieporównanie wolniej niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, a sprzedanie dziecka białemu człowiekowi jest dla jego matki wielkim dramatem i szczęściem jednocześnie. I o tym dlaczego zabija się albinosów i wypija ich krew, czemu bieda jest powodem dumy, a wiara w duchy pozwala wyjaśnić dlaczego sąsiad złamał nogę. Jest to wreszcie książka o niezwykłych ludzkich losach, także białych zamieszkujących ten kontynent, który nie dla nich jest stworzony i o ludziach którzy głęboko wierzą, że przybyli z kosmosu oraz takich, dla których największym marzeniem było wyrwać się do Europy, a teraz wracają, bo nie potrafią bez Afryki żyć. I o czterech owocach mango za sto euro, wodzie zamiast płynu hamulcowego oraz wielu innych rzeczach nie do pojęcia dla Europejczyka.
Jest to, niestety, książka pesymistyczna, bo autor, który zjeździł Czarny Ląd wzdłuż i wszerz, dotarł do miejsc, gdzie rzadko, albo wcale nie bywają reporterzy, nie wierzy w przyszłość tego kontynentu i uważa, że każdy dzień oddala go od świata i zbliża do katastrofy. Tak przenikliwej, prawdziwej i smutnej, a równocześnie fascynującej książki o Afryce nie było od czasu, gdy pisał o niej Ryszard Kapuściński.